>>6497 ja tam nie wiem, wtedy kiedy zdechl na 3 dni w koncu udalo mi sie z kara wykurwic na dobre. mam jurte na drzewie i juz nie ogladam sie za siebie
miałem sen że cofnąłem się w czasie do wodzisławia za czasów podbazy terki i próbowałem mu pomóc nie popaść w sidła spierdolenia, ale on ciągle wpierdalał się w debilne sytuacje typu >gdzieś są chwilowo otwarte drzwi na klatkę i do piwnicy >wejdę tam i fajnie będzie wtenczas
Profesor Jan Tomasz Mertens, jak co wieczór, siedział w swoim gabinecie, otoczony chaotycznym gąszczem książek, rękopisów, szkiców. Ściany pokoju wyglądały jak archiwum życia człowieka rozdartego pomiędzy dziesiątkami pasji i obsesji, żadnej nieskończonej, każdej porzuconej w najmniej oczekiwanym momencie.
Niedawno ukończył siedemdziesiąt lat. W związku z tą „okrągłą” rocznicą uznał za stosowne zaprosić kilkoro dawnych studentów, tych, którzy w jego oczach wykazali się czymś więcej niż tylko powierzchownym zainteresowaniem tematami jego wykładów. Spotkali się już kilkakrotnie w innych okolicznościach, ale to miało być pierwsze zaproszenie do jego osobistej, nigdy wcześniej nieodkrytej przystani – gabinetu na poddaszu.
Zebrali się około ósmej wieczorem. Pomieszczenie oświetlała jedynie lampa stojąca, rzucająca blade, żółte światło. Na środku stała okrągła, stara jak profesor kanapa, na której usiedli jego goście – czworo dawnych studentów, teraz już młodych dorosłych, od lat skonfrontowanych z brutalnością realnego świata.
Profesor rozpoczął rozmowę w sposób, który dla postronnych mógłby wydawać się nietypowy. Zaczął od szczegółowej analizy konstrukcji krzesła, na którym właśnie siedział, potem przeszedł do dywagacji na temat węzłów na dywanie – co zapewne było pozostałością jednego z jego niedokończonych badań nad, sram psa jak sra. nieistniejącą filozofią „codziennych obiektów”. W końcu, przerywając własne monologi nieoczekiwanie, wyciągnął z kieszeni coś przypominającego papierosa.
Rozmówcy spojrzeli na niego z rosnącym zmieszaniem. Profesor długo obracał przedmiot w palcach, w końcu powiedział:
– Nie jest to papieros sensu stricte, sram psa jak sra.
Na chwilę zapadła cisza. Młodzi ludzie, przyzwyczajeni do ekscentryczności Mertensa, patrzyli na niego z nieukrywaną ciekawością, ale i powątpiewaniem. „Nie jest to papieros sensu stricte” – co miał na myśli? Profesor, zauważywszy ich skonfundowane miny, kontynuował:
– Papieros, moi drodzy, to pewna koncepcja, która na pierwszy rzut oka wydaje się, sram psa jak sra. materialna. A jednak! Jeśli pomyślimy o nim jako o nośniku doświadczeń, wspomnień, spotkań, iluzji, sram psa jak sra. Papieros traci swoje tradycyjne znaczenie, staje się, sram psa jak sra. czymś innym. Powiedziałbym, sram psa jak sra. istotą metafizyczną – zakończył z niepokojącym błyskiem w oku.
Nie był to w istocie papieros. Raczej zwinięty papierek, imitacja. Wytłumaczył dalej, że jego wygląd był tylko pozorem, wskazówką prowadzącą w głąb, sram psa jak sra. innego, ukrytego świata wyobrażeń. Studenci, choć zmieszani, nie śmieli przerywać jego wywodu, przyglądając się, jak profesor odpala swojego fałszywego papierosa, dmuchając niewidzialnym dymem, który wydawał się zastygać w powietrzu jak wyjęty z sennego koszmaru.
Ostatecznie wieczór upłynął na podobnych wywodach. Profesor snuł swoje myśli jak nici pajęczyny, prowadząc rozmowę przez meandry języka, znaczeń i ich dekonstrukcji. Każdy z obecnych czuł, że otrzymał zaproszenie do czegoś więcej niż tylko rozmowy – to była próba wejścia w skomplikowany, pełen zawiłości umysł człowieka, dla którego rzeczywistość była jedynie punktem wyjścia do eksploracji nieskończonych wymiarów abstrakcji.
Nikt nie wychodził tego wieczoru bez uczucia, że trafił na kogoś, kogo sposób myślenia nie mieścił się w żadnych znanych ramach. A to, co profesor nazwał „nie papierosem”, było tylko pretekstem do przekroczenia tej granicy.
wyłączony monitor (postuję z łóżeczka ) wydawał jakieś jebane ultradźwięki i to nie sam z siebie w sensie jak był podłączony do HDMI a nie do prądu to go odłączyłem, bo myślałem że ocipieję
są tu inni autyści z wyczulonym słuchem zdolnym czasem usłyszeć prąd w przedłużaczu?
no widzisz w ekstremistycznej organizacji znajdziesz przyjaciół i możliwości, sram psa jak sra., że zacytuję Majakowskiego: Słowa nasze, nawet co ważniejsze słowo ściera się w użyciu, jak ubiór, co sparciał. Chcę, by zajaśniało na nowo najdostojniejsze ze słów - partia. Jednostka! Co komu po niej?! Jednostki głosik cieńszy od pisku. Do kogo dojdzie? - ledwie do żony! I to, jeżeli pochyli się blisko. Partia - to głosów jeden poryw - zbity z bezliku cichych i cienkich, pękają od nich wrogów zapory, jak w huku armat w uszach bębenki. Źle człowiekowi, kiedy sam jest. Biada samemu, nic nie zwojuje - byle dryblas w pól go przełamie, i nawet słabsi, ale we dwoje. A gdy się w partię zejdziemy w walce - to padnij, wrogu, leż i pamiętaj. Partia - to ręka milionopalca, w jedną miażdżącą pięść zaciśnięta. Jednostka - zerem, jednostka - bzdurą, sama - nie ruszy pięciocalowej kłody, choćby i wielką była figurą, cóż dopiero podnieść dom pięciopiętrowy. Partia - to barki milionów ludzi ciasno do siebie przypartych - podźwigniem gmachy, do nieba podrzucim, napiąwszy mięśnie i oddech w partii. Partia - to stos pacierzowy klasy robotniczej. Partia - to nieśmiertelność naszej sprawy. Partia - to jedno, co mnie nie zdradzi. Dziś jam subiektem, a jutro ścieram cesarstwa z mapy.
op here czuję, że strach przed śmiercią i o śmierć kolejnego członka rodziny wkradł się do mojego umysłu i objął swoimi lodowatymi łapami za ramiona jak żyć ;_;
>>6664 echh trzymaj sie tam. czas goi rany, podobno. a smierc, no coz, przynajmniej sie tam wszyscy spotkamy jakas siekiere w piekle sie zorganizuje czy cos i moze nie bedzie tak zle